„Sukces Boko Haram zaczął się od kłamstwa”. Pewien senator i radykalny kaznodzieja jako obietnicę wyborczą rzucili pomysł amputacji kończyn i publicznego kamieniowana za kradzież i cudzołóstwo. Gdy zyskali poparcie, obietnicy nie wprowadzili. Zrobili rzeczy jeszcze gorsze.
„Boko Haram zmusza uprowadzone do wysadzania się w powietrze w samobójczych zamachach. W Nigerii prawie codziennie młode kobiety zabijają się na tłocznych placach. Większość pod przymusem”. Autor słucha kobiet, które uciekły z niewoli sekty po tym, jak w 2014 roku zostały porwane ze swoich wiosek. Sekty, która zaczęła się od niewielkiej grupy modlitewnej, a która rozwinęła się w armię liczącą kilkadziesiąt tysięcy zbrojnych. Wiara w jedynie słuszną prawdę, przymusowe nawracanie, zakaz książek i innej niż własna edukacji, silny przywódca i… niewyobrażalna bieda. Przepis na sukces, mierzony tysiącami zabójstw?
Nazwa Boko Haram jest różnie tłumaczona – jako „Książki to grzech” lub „Zakazać zachodniej oświaty” lub „Nowoczesne wychowanie to grzech”. Każda interpretacja wydaje się – niestety – odpowiednia w czasie lektury tego reportażu.
Książka zilustrowana przejmującymi portretami kobiet autorstwa Andy’ego Spyry. Kobiet, w których oczach widać każdy z dni spędzonych w niewoli – czy to był tydzień, czy sześć, czy dziewięć miesięcy. Bo tu „Kobiety są środkiem płatniczym, za pomocą którego przywódcy Boko Haram wkupują się w łaski podwładnych” – czytamy. Bo tu „Kobiety są tylko naczyniami dla genów”.
Batula mówi reporterowi: „Nie chcę was zanudzać. Moja historia nie jest wyjątkowa”. Parę stron dalej opowiada, jak grzebała zabitych przez Boko Haram: „Dla każdego kopałyśmy grób. Od tego kopania bolały mnie ręce”.
Trudność w czytaniu tej książki polega na porzuceniu naszej europejskiej perspektywy i prawdziwym słuchaniu kobiet, które opowiadają o swoich uczuciach. Chcemy niejako z automatu współczuć im po tym, jak przeżyły gwałt i przemoc. A one mówią o innych sprawach, które są dla nich równie nie do zniesienia: o tym, że po niewoli są wykluczane, odpychane (nawet przez własną matkę), porzucane i niechciane.
„Nie kocham tego dziecka” – mówi Agnes o swoim dziecku, które ma z porywaczem. „Powiedział, że powinnam nazwać synka Moussa. Bo on miał tak na imię. Więc to zrobiłam, mnie to obojętne, imię jak każde inne”. Czytelnik musi się uczyć uszanować to, że ofiary Boko Haram inaczej przeżywają i odbierają krzywdę, którą im wyrządzono. Nasza litość często nie trafia tam, gdzie trzeba. Jest nieudolna i niepotrzebna.
Niemiecki reporter na końcu książki przyznaje, że często spotyka się z oskarżycielskim tonem stawianymi pytaniami czytelników, znużonych ogromem opisywanego przez niego cierpienia: „Dlaczego mamy to sobie robić? Co to zmieni, że będziemy wiedzieć?”.
No właśnie, czy to coś zmieni?
Wofgang Bauer, Porwane. Boko Haram i terror w sercu Afryki, wyd. Czarne, Wołowiec 2017
7/10