Etiopski kandydat do Oscara nie jest banalną historią o dwóch przyjaciołach z dzieciństwa, których determinacja przezwycięża wszystkie przeszkody w drodze na szczyt. Choć wiele motywów z typowego filmu o sporcie i męskiej przyjaźni jest tu obecnych. Bohaterowie z mozołem dążą do sukcesu, turbulencji jest sporo, przeszłość nie chce ich wypuścić, a filmowy motyw braterstwa jest wyeksploatowany do cna.
Dwóch chłopców żyło na zapomnianej przez wszystkich etiopskiej wsi. Pewnego dnia zjawia się ktoś, kto po prostu daje im wiarę, że mogą osiągnąć wszystko. Abdi po latach ciężkiej pracy zostaje uznanym biegaczem, a Solomon fotografem. Ich drogi się rozchodzą, by po latach spleść się na nowo.
Co więc wyróżnia ten film od setek podobnych? Choćby afrykańskie tempo narracji, afrykańska nad-ekspresja w grze aktorskiej, oszałamiające zdjęcia i krajobrazy, świetna lokalna ścieżka dźwiękowa. Oraz zakończenie: nieoczywiste, niebanalne i zmuszające do refleksji.
Motyw białego zbawcy
To, co w filmie mi się nie podobało: niemiecki reżyser Jan Philipp Weyl obsadził samego siebie w roli „białego zbawcy”. Gra w filmie Paula, fotografa, który pojawia się niczym deus ex machina i wykonując bardzo teatralny gest, zmienia życie jednego z bohaterów. Myślę, że trzeba być jednak ciut bardziej ostrożnym, będąc białym mężczyzną z bogatych Niemiec i kręcąc film w Afryce. Ostrożność wobec powielania stereotypów typu: biały ratuje Afrykanina nigdy nie zaszkodzi🙂
Ciekawostką jest, że w filmie pojawia się legendarny etiopski lekkoatleta, Haile Gebrselassie. W krótkim epizodzie gra samego siebie. Ten dwukrotny rekordzista świata i dwukrotny złoty medalista na igrzyskach olimpijskich został biegaczem już w dzieciństwie, gdy biegał po 10 km w jedną stronę, by dostać się do szkoły.
Biegnąc pod wiatr, reż. Jan Philipp Weyl, Etiopia, Niemcy, 2019
6/10