„Przyciągam śmiech, kiedy przechodzę, to moja zasada” - mówi Englebert, wesołek w brudnym t-shircie, z nieodłącznym piwem primus w dłoni. Mieszka w Nyamata w Rwandzie. Ma 66 lat, mówi o sobie, że jest potomkiem króla Tutsi. Wspomina dzieciństwo: „Czytaliśmy tragedie Sofoklesa, Ajschylosa, Eneidę Wergiliusza, Tacyta i innych klasyków. Jednego dnia tłumaczyliśmy tekst na francuski, drugiego na grekę lub łacinę”. Kończył podstawówkę, gdy na wzgórzach zaczynały się konflikty etniczne. Był rok 1959. „Rodzice po prostu pracowali na roli, nie mieli czasu zajmować się etnicznymi waśniami. Biegli, kiedy musieli biec, modlili się jak wszyscy i bez szemrania wracali do obejścia. Zaczynali wszystko od nowa i tyle”.
W jego miejscowości w czasie masakr roku 1994 zginęło ponad 50 tys. ludzi. Englebert ukrywał na bagnach, jak inni Tutsi, którzy chcieli przeżyć. Był świadkiem piekła. „Nawet dzikie zwierzęta nie chciały na to patrzeć. Nigdy nie spotkaliśmy świni ani antylopy czy małpy talapoin. Nie słyszeliśmy krzyków bagiennych ptaków. Nikt nie widział ani jednego węża”.
Po wybitnych książkach reporterskich o roku 1994 francuski korespondent powrócił do Rwandy, po 20 latach, by porozmawiać z ocalałymi. Książka jest wielkim pytaniem: czy możliwe jest życie po śmierci, życie po ludobójstwie? Englebert daje swoją odpowiedź: „Kiedyś od rana do wieczora opowiadałem dowcipy. Ale czas mija, wydarzyły się rzeczy, które odebrały mi radość. Nie jest już tak naturalna jak przedtem. Lubię jednak ludzi, którzy serdecznie ze mną rozmawiają. Uśmiechają się, ja się uśmiecham. Pokazują mi, że są mili; w głębi serca to daje mi radość. Nikt mi nie wadzi, ja nie chcę wadzić nikomu. Oto, jak tutaj żyję”.
Jean Hatzfeld, Englebert z rwandyjskich wzgórz, wyd. Czarne, Wołowiec 2015
7/10