„W Somalii wszystko wydarza się wcześniej. Małżeństwo, dzieci, pierwsza praca, wojna i śmierć”.
Abdulkadir na ochotnika poszedł do sierocińca. To było lepsze niż głód. A już na pewno dla etiopskiego chłopca, którego matka została zmuszona do porzucenia go, gdy miał zaledwie roczek. Którego ojciec umarł, gdy chłopiec miał lat osiem. Abdulkadir już wówczas miał wielkie plany: chciał zostać ministrem a nawet prezydentem. I to marzenie pchało go przez kolejne granice, przekraczane na piechotę, by się uczyć, by studiować. Kenia, Sudan, wreszcie Jemen. 2000 km na piechotę. W Sudanie studiował historię, którą potem wykładał w Jemenie. Do Polski trafił w roku 1989, by zostać pierwszym Afrykaninem ze statusem uchodźcy. Na Chmielnej w Warszawie, już jako prezes Fundacji dla Somalii, spotyka się z reporterem Konradem Piskałą, by opowiedzieć mu swoją historię, a potem zabrać go do Somalii.
O takim życiu mówi się: „filmowe”, mówi się: „gotowy materiał na film”. Niestety, rok po wydaniu tej książki Abdulkadir już nie żył. Został zabity w zamachu terrorystycznym w Mogadiszu, który odwiedził przez planowanym startem w wyborach prezydenckich w tym kraju. Według sondaży miał 70 proc. poparcia.
Tu kawałek rozmowy z Abdulkadirem w czasie wieczoru autorskiego „Drylandu”:
Abdulkadir jest wiodącym bohaterem książki Piskały, ale ten reportaż ma też innych bohaterów.
Asli Hassan Ali z Mogadiszu mówi tak: „Miałam osiem lat, gdy straciłam ojca. Na mojej ulicy żadna dziewczynka nie miała taty, więc się nawet nie zdziwiłam, że i mój umarł. (…) Nie mieliśmy domu. Był niepotrzebny, bo kiedy klany jednego dnia walczyły w jednej dzielnicy, to przenosiliśmy się innej, a gdy i tam zaczynały spadać bomby, ruszaliśmy dalej. (…) Dla mnie nie miało znaczenia, kto będzie rządził, bo zwyczajny człowiek i tak nie wie, kto do niego strzela ani jacy martwi żołnierze leżą na ulicy. To nie były nasze wojny”.
Wojna w sandałach i japonkach
A tak, poetycko, reporter opisuje samo Mogadiszu: „W powietrzu czuć sól. Ulice są miejscami pełne ludzi. To nie jest miasto widmo, jakiego się spodziewałem. To żywy, falujący ocean. Tłum krzyczy, handluje. Na jezdni parkuje samochód przy samochodzie. Sprzedający arbuzy toczą dwukółki, przepychają się obok land roverów, a potem jakby mielizny i pustka, prawie żadnego człowieka. Tylko postacie z bronią, mężczyźni ubrani po cywilnemu w półbutach albo w chińskich klapkach, wskazują ręką, dokąd należy skręcić. Wojna w Somalii toczy się przede wszystkim w sandałach i japonkach”.
Ten brak zdziwienia Asli i dostosowanie się miasta do wojny zdają się udzielać i reporterowi: „Kiedy wróciłem do Polski i odsłuchiwałem ten wywiad, w tle nagle rozległy się strzały. Długie serie z karabinu maszynowego. Pamiętam, rozmawialiśmy dalej, jakby nic się nie stało. Wtedy wydawało mi się, że to nic groźnego. Że to strzelanie jest czymś naturalnym, zjawiskiem przyrody, częścią dźwięków miasta. Równie zwyczajnych jak u nas szum przejeżdżających samochodów albo raczej dźwięk karetki na sygnale”.
Czuć, że reportera bardziej niż serie z karabinu z równowagi wytrącają historie, które słyszy. Jak ta:
„Uchodźcy całymi rodzinami opuszczający swoje wsie nie zdają sobie sprawy z niebezpieczeństw. W trakcie podróży tracą wszystko. Najpierw pieniądze i dobytek, bo wielu z nich zostaje obrabowanych przez grasujące bandy. Padają ich zwierzęta. Następnie umierają niemowlęta i najmłodsze dzieci. Nierzadko do ośrodka w Limboi, leżącego zaledwie osiemnaście kilometrów od granicy, kobiety przynosiły na plecach zawinięte w chusty martwe noworodki. Pytane przez pracowników organizacji humanitarnych, dlaczego ich nie zostawiły, odpowiadały, że nie miały sił się zatrzymać”.
Konrad Piskała, Dryland, WAB, Warszawa, 2014
8/10
PS
Konrad Piskała przekazał na potrzeby naszej Fundacji swoje zdjęcia reporterskie, które można zobaczyć np. tutaj czy tutaj 🙂 Piękne! Dziękujemy!