Patrz – tu mam ranę po tym, jak młotkiem tłukłam kamień i odłamek zrobił mi dziurę w nodze - opowiada Monica. O, widzisz te szramy? To po odpryskach skał. A tutaj znak po tym, jak się wywróciłam, idąc z góry z kamieniami. Tu z kolei przebiłam nogę korzeniem, gdy szukałam głazów odpowiednich na żwir.
Monica Thobias zarabia tłuczeniem kamieni na żwir, używany na budowach. Jedno wiadro – 80 groszy. Jeden dzień pracy – 10 wiader. Za dniówkę zarobi tyle, ile kosztują cztery półlitrowe butelki wody. I tak ich nigdy nie kupi, bo tu nie kupuje ich nikt. Są za drogie. Tutaj, czyli w zachodniej Tanzanii, blisko Jeziora Wiktorii. W innej Tanzanii, nie tej z folderów, nie tej z Zanzibaru. W Kiabakari, gdzie mieszka Monica, turystów nie ma. Jest za to bieda.
Do jej domu prowadzi wąska ścieżka przez młodą zieloność. Jesteśmy pod równikiem, niedawno skończyła się pora deszczowa. Tu przyroda nie rośnie – ona tu rządzi, wrze, upomina się o swoje. Jest zaborcza: liście grube na palec szybko zarastają nieużywane przejścia. Drzewa wybuchają mięsistymi kwiatami w płonących kolorach. Duszno. Parno. Tu życie podnosi głowę i parska; i prycha. Wszystko pęcznieje: przyroda się rozrasta, natura i ludzie w ciągłym ruchu, mnogość, mnogość dzieci.
Przy obejściu bawi się dwójka chłopców, trzeci uczy się angielskich słówek na schodach domu, zbudowanego z kamieni i gliny. W środku klepisko. Szopa pokryta strzechą. Ale dom jest, i to na własnej działce, co podkreśla Monica. Na czesne chłopaków pożyczyła pieniądze. Spłaca je latami. Mam sukcesy! – mówi z przekonaniem kobieta – przecież wykształciłam dzieci dzięki tej pracy! Od pierwszej klasy szkoły podstawowej do teraz. Pierwsze dziecko skończyło już edukację. Młodsze jest w szkole średniej.
Szkoła? Jeśli dziecko ma szczęście
W tej części Tanzanii co trzecie gospodarstwo domowe jest prowadzone przez samotne kobiety. Mają po kilka dzieci, mężczyźni odeszli. Utrzymać się graniczy tu z cudem. Brakuje na jedzenie, więc je się liście, te mniej odżywcze warzywa, malutkie rybki, pieczone w całości. Głów czy ogonków nikt nie odkłada, je się wszystko. Brakuje na leki i ubrania – szkolny mundurek nie ma jednej nogawki, ma za to ziejącą dziurę na pupie, ale musi wystarczyć. Szkoła? Jeśli dziecko ma szczęście. W Tanzanii istnieje obowiązek szkolny, ale nie ma tu ewidencji ludności, więc trudno go egzekwować. Wiele dzieci nie chodzi do szkoły, albo idzie za późno. Muszą pracować, by było co jeść.
Wczesnym rankiem jedziesz prowincjonalną drogą i widzisz, jak sprawy się mają: po jednej stronie maszerują dzieci do szkoły, po drugiej stronie drogi idą dzieci z kopaczkami w pole i kanistrami po wodę na głowach. Pod wieczór solidarnie już wszystkie niosą wodę na głowach.
Jeśli rodzinę stać na to, by puścić dziecko do szkoły, zwykle jest to chłopiec. Tę dysproporcję obnażają statystyki analfabetyzmu. Dziewczynki mają znacznie gorzej.
Lubię swoją pracę
– Widzisz tamte dzieci? I tamtą kobietę, już mocno starszą? – Liberata wskazuje na swoje kilkuletnie córki i mamę, które pomagają jej w prowadzeniu przydrożnej jadłodajni. – Ciężko pracujemy, szukając zarobku.
Jadłodajnia stoi przy drodze krajowej. Lepsza jest już boczna droga do Pcimia, nie ubliżając Pcimiowi. Głowa, kark, kręgosłup bolą od wybojów. Asfalt się sypie, wypłukany przez ulewy, które potrafią z hukiem, rzekami, spływać z dachów, zasłaniając widoczność na metr. Po obu stronach drogi miszmasz i ruch. Nieład. Stragany, sklepiki, budki, kramy. Postawione z byle czego, sprzedające byle co. Kupka pomidorów, stara opona, karty do telefonów, materiały z Chin. Większość rzeczy jest używana, i to nie raz – budki to stare deski zadaszone starymi workami. Ulica kipi i dyszy: wszyscy gdzieś idą, coś załatwiają, niosą, pchają, ciągną. Kobiety z ciężarami na głowach: proste, strzeliste, skoncentrowane.
Liberata Audax Kokumalamala ma czwórkę dzieci, wszystkie dziewczynki. Mimo zamieszania ma spokojne czoło. Jest młoda, piękna – o pełnych ustach i gładkiej skórze. Jej przybytek to chybotliwa konstrukcja z drewna, na której umocowano blachę falistą, udającą tylko ściany i dach. Okien brak. Stolików – brak. Krzeseł – brak. Je się na kolanach, siedząc na długich ławkach, zbitych z desek.
Wyszedł klient, który dostał kwaśne mleko na ugryzienie przez węża. Liberata cieszy się, że mogła mu pomoc. Odrywa się od roboty, zamaszystym ruchem ściąga fartuch do zdjęcia. Mówi szybko i głośno: – Samotna kobieta taka jak ja napotyka wielkie wyzwania. Co nam pozostaje, to walczyć o przetrwanie każdego dnia. Nie możesz jednak żyć bez radości, bez sukcesu – przekonuje. – Ja to mam, gdy nakarmię klientów czy kogoś bliskiego. Człowiek się naje, podziękuje, będzie mógł dalej robić to, co robi, będzie żył w zdrowiu on i jego dzieci – a my się cieszymy. Jestem dumna, bo lubię swoją pracę w przydrożnej kuchni. Bardzo lubię!
Każda zna tu taką historię
Dziewczynki mają tu znacznie gorzej od początku. Najgorszy scenariusz jest taki:
Tradycyjne obrzezanie nie jest już rodzinną uroczystością, zeszło do podziemia, gdzie ma się dobrze, mimo że walczy z nim państwo i liderzy religijni. Jest lepiej, ale i gorzej. Mniej dziewczynek jest obrzezanych, za to robi się to teraz w bardzo młodym wieku. Nawet dwóch i trzech lat, zamiast jak dawniej w okolicach pierwszej miesiączki. Łatwiej ukryć.
A potem dziewczynki dorastają. Wciąż bywa, że zawiera się małżeństwa z przymusu, wciąż zawiera się małżeństwa za wcześnie. Bywa, że ojciec sprzedaje nastolatkę za kilka krów. Na przykład 65-letniemu mężczyźnie. Dobrze, gdy dziewczyna po kilku tygodniach znajduje siłę, by uciec. Dobrze, gdy nie jest już w ciąży. Kobiety rodzą kilka dzieci, wciąż zdarza się, że umierają przy porodzie. Każda z czekających w lokalnej przychodni zna tu taką historię. Sąsiadki, znajomej, którejś z rodziny.
– Przychodzą do mnie starsze już kobiety, które mówią: jestem bardzo dobrą żoną, nigdy go nie zdradziłam, ale go nie kocham. Od młodości kocham sąsiada – opowiada zaprzyjaźniony misjonarz. W Tanzanii ponad 30 lat. – Słyszę mnóstwo takich historii o kobietach, które wzięły ślub z posłuszeństwa rodzicom. Moim zdaniem, większość katolickich małżeństw z poprzednich pokoleń jest nieważna, bo zawarta ze społecznego przymusu.
Bo jak inaczej interpretować opowieść kobiety w podeszłym wieku, która ma piątkę dzieci z mężczyzną, którego szanuje, ale którego nie kocha. Wyszła za niego, bo ojciec jej kazał. Mąż był świetną partią. Ale do tej pory, gdy widzi swoją młodzieńczą miłość, to serce jej bije.
Przychodzą też do mnie młode dziewczyny, rozdarte między pragnieniem szczęścia a posłuszeństwem wobec rodziny, bo są w kryzysie i zupełnie nie wiedzą, co mają zrobić.
Tak dni mijają
– Takie jest życie Afrykanki – tłumaczy Mektrida Gwabo Makonda. – Nie mam nic, żeby cię poczęstować. Pomarańcze się skończyły.
Kobieta szoruje gołymi rękami garnki na trawie przed domem. Piaskiem, od którego dłonie kobiet robią się twarde jak podeszwy stóp. Czujesz to, gdy mama Mektridy w zdziwieniu dotyka białej skóry. Starzeje się jak dziecko: ciekawe, otwarte, pogodne. I niesamodzielne.
– Męża mam, ale jest daleko – mówi Mektrida. – Tutaj jest mój dom, tak wygląda moje życie. Uprawiam kukurydzę, ryż, kassawę, słodkie ziemniaki i tak dni mijają. Walczę o przetrwanie, byśmy miały co włożyć do ust. Chodzę i proszę o pracę sprzątaczki, bo my, starsi ludzie, w takich właśnie pracach jesteśmy dobrzy: posprzątać trochę tu i tam troszkę. Powiedzą ci: zrób tak, a ty tak zrobisz i dadzą ci 200 szylingów (czyli 40 groszy, czyli ćwierć kilo mąki), a ty to przyjmiesz jako błogosławieństwo. Bo dzięki temu życie będzie się toczyć dalej.
Cieszę się, że mam rodzinę, wnuczków, że budzę się rano zdrowa – takie drobne radości. Jak Bóg pozwoli, zbierzemy dobre plony i będziemy mieć dużo jedzenia.
Puste domy
W najczarniejszej wersji scenariusza lata mijają, dzieci rosną, a mąż bierze drugą czy trzecią żonę. Tanzańskie przysłowie brzmi: Jeszcze nie urodziła się ładna dziewczyna. Oznacza ono, że w każdym pokoleniu są coraz piękniejsze dziewczęta. Bywa, że z nadejściem młodszej, mąż się wypiera dotychczasowej życiowej partnerki. W prawie należy jej się majątek, ale na pójście do sądu jej nie stać. Podobnie przy śmierci męża – zdarza się, że rodzina przychodzi i zabiera majątek, a kobieta wychodzi ze swojego domu tylko z tym, co ma na sobie.
Ogromna część kobiet nie ma literalnie nic. Bo właściwie tu nikt nie ma wiele. Domy są puste. Budynek dwa na trzy metry, kryty blachą falistą, w środku klepisko. Poza plastikowymi krzesłami brakuje wszystkiego: mebli, dywanu, ubrań, firanek, ozdób, naczyń, lodówki, pralki, prądu. Nie ma kuchni – gotuje się na zewnątrz na kamieniach. Nie ma łazienki.
Po zostawieniu przez męża niektóre kobiety godzą się kolejny raz iść za mąż jako trzecia żona, żeby jakoś się utrzymać. Dziecko wtedy zostaje z ojcem (bo jest własnością ojca – chyba że ten przez pierwsze pół roku nie płacił). Ma wtedy bardzo trudno. Na przykład jako ostatnie dostaje jedzenie. Pracuje, zamiast się uczyć. Nie tak przecież dawno przez Kiabakari przetoczyła się historia kilkuletniego dzieciaka, który uciekł od ojca i sam piechotą wrócił czterdzieści kilometrów do matki.
Trudno jest być dzieckiem w Tanzanii. Gdy się dziecko rodzi, niektórzy nie nadają mu się imienia. Nawet rodzice czy najbliżsi nie mówią do niego po imieniu, tylko mtoto, czyli dziecko w suahili. W ten sposób zabezpieczają się przed zranieniem, bo jeszcze nie wiadomo, czy dziecko przeżyje. Zanim jednak to ocenimy, trzeba zrozumieć – ludzie borykają się tu z niewyobrażalną biedą. Zdarzają się przypadki śmiertelne z niedożywienia.
Bo wiejska zachodnia Tanzania stoi w rozkroku. Rozmontowała tradycyjne wartości, wśród których były wielkie słowa jak: odpowiedzialność za rodzinę i wychowanie dzieci. Mężczyzna jak miał więcej niż jedną żonę, to na wszystkie łożył. Dawny model (z jego zaletami i wadami) mija. Nowy – zachodni (z równie wieloma wadami i zaletami) jeszcze się nie wdrożył.
Osiem dni tworzenia
– To moja praca, poczekaj, pokażę ci. Robię piwo na bazie mąki kukurydzianej i kwasu z sorgo. Wszystko wlewam do tego wiadra. Moczę w wodzie przez pięć dni. W szóstym dniu to smażę, w siódmym robię grysik i w ósmym dniu alkohol jest gotowy – opowiada o swojej pracy przy warzeniu piwa Elizabeth Moshi. Warzelnia mieści się w jej domu, zawalonym beczkami i wiadrami. Nie ma gdzie usiąść.
Kobieta prowadzi naprzeciw domu niewielką piwiarnię – ot, sklecona budka z kilku desek, poszycie, w środku proste ławy. Lokal bez okien, ale przewiewny, mieści góra 10 osób. W środku muzyka z komórki, gwar, sami mężczyźni. Jeden z nich wychodzi na podwórko między barem a domem Elizabeth i łapie pracujące kobiety, próbując je zachęcić do tańca. Te w upale noszą kanistry z wodą, toczą beczki z piwem i nie w głowie im zabawa. Odganiają go ze śmiechem. Jedna dołączy do mężczyzny na kilka lekkich taktów, by zręcznie jak duch wymsknąć mu się z pijanych rąk.
– Problemów nie brakuje – wzdycha Elizabeth. – Czasem jest spokojnie: klienci jak się już napiją, to chcą muzyki. Potańczą sobie, zabawią się i tyle. Ale inni są chamscy. Jak dobrze wiesz, pijacy są problemowi. Wymioty, wyzwiska i przekleństwa to codzienność w tym biznesie. Muszę to ścierpieć, bo nie mam wyjścia. Sprzątam, usługuję, robię, co do mnie należy. Dzięki takiej codziennej walce mogłam kupić działkę i zbudować dom. Wcześniej mieszkałam kątem u ludzi. Sześć lat to trwało: ziarnko do ziarnka, po troszku – aż mogłam kupić ziemię i postawić dom w stanie surowym. Potem zadaszyłam i mogłam zamieszkać u siebie.
Jest lepiej
Na szczęście, w życiu większości tanzańskich kobiet nie sprawdzi się najczarniejszy scenariusz. Dziewczynki coraz częściej siedzą w ławkach w szkole, a coraz rzadziej w domu przy garnkach. Analfabetyzm spada. Niektóre są już na studiach: w szkołach medycznych czy na uniwersytetach.
Rząd stara się wyrównywać szanse dziewcząt. Czy robi to mądrze? Trudno oceniać. Na egzaminach państwowych, dopuszczających do kolejnego stopnia edukacji, dziewczynki są zobowiązane do spełniania niższych wymogów niż chłopcy.
Coraz więcej kobiet zarabia – jako krawcowe, fryzjerki, kucharki. Coraz więcej wychodzi za mąż z miłości. Powstają kolejne kliniki i śmierć przy porodzie spotyka je coraz rzadziej. Coraz więcej dzieci jest szczepionych, coraz szybciej leczy się malarię.
Feeria, orgia, kalejdoskop
Pierwsze na co zwracasz uwagę, to jak są roześmiane. Cokolwiek wystarcza, by pochichotać. Co chwila.
Drugie – jakie te dziewczyny są tęczowe! Myślisz: to najbardziej stylowy vintage! Czerwone, różowe, niebieskie sukienki z lat 1980, które przyszły z Europy, tańczą z afrykańskimi kolorami na materiałach produkowanych obecnie już w Chinach. Feeria, orgia, kalejdoskop. Trzecie – to jak są umięśnione. I silne. Nie tylko dlatego, że chwytają za ciężar, który Europejkę by pokonał. Zadziwia też wytrzymałość tutejszych kobiet.
Po całym dniu harówki idą w tańce. Po zmroku robi się chłodno, nie wiadomo skąd pojawia się piwo (jedno na głowę, na więcej nikogo nie stać. Podobnie jak na papierosy czy wódkę. Wódki, która w sklepie kosztuje około 7 zł, nigdy w życiu nie spróbowała większość mieszkańców Kiabakari. Nie pali tu dosłownie nikt). Więc jest to piwo i względny chłód, no i oczywiście muzyka.
Spocone, zmęczone kobiety nagle się prostują, młodnieją, ich biodra nabierają gibkości i do późnej nocy bawią się, zanosząc się śmiechem. Tańczą z otwartą butelką piwa na głowie, nie roniąc ani kropelki. To zmysłowy pokaz – kobieta kołysze się, otoczona kółkiem widzów, którzy klaszczą w rytm. To jej chwila, gdy oczy wszystkich kierują się na nią. Gdy jest pewna swej siły i atrakcyjności, gdy chce, by spojrzenia dotykały jej sprężystego ciała. Kiedy kończy, czar pryska. Tancerka wstydliwie ucieka, zasłaniając usta, nagle krępując się niedoskonałych zębów i własnej odwagi. Inne kobiety potrafią pląsać z niewielkim ogniskiem na głowie, umoszczonym na izolującej gorąc podkładce.
Królowe tańczą same
Na wiejskim weselu tańczą tylko kobiety. Bez muzyki, czasem tylko włącza się bęben. Śpiewy są: melodyjne, czyste, przenikliwe. I znów suknie, i kolory, i fasony, od których oczy się cieszą.
Baldachim na przyjęcie, na którym gości nie częstowano niczym (kogo na to stać?), zrobiony jest z niebieskich jutowych worków. Pod nim na wąskim ławkach siedzi kilkadziesiąt osób. Zagryzają przyniesione przez siebie arachidy. Między gośćmi głodne kaczki łaszą się jak koty. W czasie uroczystości panna młoda raz po raz odgania je ze zniecierpliwieniem nogą. Potem przyjmuje jedyny prezent ślubny – 20 kg proszku do prania – który sama, z zakasaną białą sukienką, zanosi do domu.
To podwójne wesele. Są dwie pary, obie młode duchem – chociaż jeden ślub brała para 71-latków. Po kilkudziesięciu latach wspólnego życia i narodzinach kilkunastu wnuków postanowili w niepamięć puścić dzielące ich różnice religijne. Niepiśmienna panna młoda (ta duchem) podpisała akt ślubu odciskiem kciuka. A potem poszła w tańce…
Afrykańskie królowe. Utrzymują się same, tańczą same, wychowują dzieci same.
Po roztopionym asfalcie na bosaka
To nie jest tak, że mężczyzn nie ma. Są – wręcz bardzo widoczni, na pierwszym planie zdjęć: na ulicy, na motorze, na bazarze. Handlują, targują się, głośno zachwalając swoje usługi. Ciężko pracują fizycznie, bez najbardziej podstawowych udogodnień. Na budowie bez taczek – w 40-stopniowym upale mężczyźni noszą kamienie czy beton z wiadrach po farbie z plastikowymi, wrzynającymi się w dłonie, uchwytami. Pchają wózki, przeładowane po brzegi, na oko dobrze ponad sto kilo. Czasem na bosaka po topiącym się asfalcie.
Są: harują, gimnastykują się w walce o przetrwanie. Główkują i chwytają każdą okazję – nawet jeśli jest to trzonek starej łyżki, z której można zrobić antenę. Tyle, że w co trzecim domu ich brakuje. A te domy stoją i funkcjonują.
W Tanzanii jest takie powiedzenie: kifo cha mchicha, czyli śmierć szpinaku. Je się tu często to warzywo. Przed gotowaniem jest go dużo. Wielki kopiec w plastikowej misce. Po przygotowaniu zostaje mała garstka zielonych liści.
Tu gotują tylko kobiety, to one wymyśliły to przysłowie.