„Mówią o siostrach, braciach – jak ich topiono w gnojówce, jak trzeba było na ich męki patrzeć, z ukrycia, bez ruchu, szmeru. Padał deszcz.
I ja powoli się przyzwyczajam. Słucham i myślę: o czymś bardziej okrutnym już pewnie nigdy nie usłyszę, nic bardziej okrutnego człowiek na pewno wymyślić nie zdołał. Ale nie. To, o czym słyszę dzisiaj, jest niczym wobec tego, o czym usłyszę jutro. To, o czym napiszę teraz, jest niczym wobec tego, o czym napiszę później”.
Tochman stawia tezę, z którą czujemy się bardzo źle:
„Sto lat temu, przed skolonizowaniem Rwandy, między Hutu, Tutsi i Twa nie było waśni, przynajmniej takich, które zasługiwałyby na zapamiętanie. Kiedy trzeba było stanąć do walki w imię króla – wszyscy walczyli razem. Tak jak razem żyli. Ciasno, blisko. (…) Sto lat przed ludobójstwem pierwszy biały człowiek postawił stopę na rwandyjskiej ziemi. (…) Rwanda przeszła pod panowanie Belgów. Po krótkim rozeznaniu sytuacji Belgowie zobaczyli to, za co Rwanda zapłaci apokalipsą kilkadziesiąt lat później. Stwierdzili, że ich maleńką kolonię zamieszkują trzy plemiona: Pigmeje Twa, nieliczni, nie stanowią żadnego problemu; Hutu, czarni, prawdziwi i mocni Murzyni; i panowie Tutsi, inteligentni, delikatni, piękni, wprawdzie nie biali, ale i nie czarni. Trzeba się postawić na miejscu młodych rwandyjskich książąt (są to lata dwudzieste XX wieku). Usłyszeli, że – w przeciwieństwie do swoich sąsiadów – nie są czarnuchami, i szybko połknęli ten haczyk: jesteśmy rasą lepszą od tych, którymi rządzimy.
Pojawia się słowo rasa.
Belgijski kolonizator dopełnił dzieła na początku lat trzydziestych XX wieku, kiedy wprowadził w Rwandzie dowody osobiste. Ten fakt jest uważany za moment ostatecznego podziału. Od tamtej pory aż do ludobójstwa w roku dziewięćdziesiątym czwartym każdy Rwandyjczyk w swoje ID miał wpisaną rasę: Tutsi, Hutu lub Twa”.
Dlatego palili ich dowody osobiste
Przemawia do mnie motywacja Tochmana do napisania wstrząsającej, drastycznej i rozrywającej ci mózg na kawałki książki. W wywiadzie mówi tak: „Myślę, że namawiam ludzi do przejścia ze strony sprawców na stronę ofiar. Bo jeśli nie potrafisz powiedzieć dwudziestu zdań o tym, co się wydarzyło w Rwandzie w 1994 roku, to jesteś po stronie sprawców. Mordercom chodziło o zupełne zapomnienie ofiar, o wymazanie ich z naszej świadomości. Dlatego palili ich dowody osobiste i spisy ludności. Podobnie jak inni mordercy burzyli meczety w Srebrenicy czy palili synagogi w Polsce. Jeśli nie wiesz, co tam się stało, ilu zabito, kto zabijał, potwierdzasz zwycięstwo ludobójców. Akceptujesz je. Kat żąda milczenia, ofiara potrzebuje naszej pamięci” (A. Wójcińska, Reporterzy bez fikcji, s. 72).
Literacko – majstersztyk.
Jedna z najlepszych książek Tochmana, który po pewnej przerwie na słabsze reportaże powrócił z świetną książką o Kambodży („Pianie kogutów, płacz psów”, 2019). Na taki powrót stać niewielu, na taki powrót stać tylko najlepszych.
Wojciech Tochman, Dzisiaj narysujemy śmierć, wyd. Czarne, Wołowiec 2010
10/10