„Zabójcy nawet nie próbowali uciekać, nie zmyli z siebie krwi ofiary. Spokojni i pogodzeni z losem, przyznali się do wszystkiego, jakby uważając, że postąpili sprawiedliwie, że to im stała się krzywda. Choć dopuścili się zbrodni, byli jej ofiarami na równi z tym, którego zabili.
Nie spodziewali się kary, raczej nagrody”.
Zabroniono miłości
Małe miasteczko w RPA już po apartheidzie. Wielcy politycy zdecydowali, że będzie już normalnie. Ale normalność nie dotarła do Venterdorpu. Tu wciąż jest segregacja, rasizm i pogarda dla drugiego człowieka. Zabroniono „mieszanych małżeństw i miłości między rasami, wprowadzono oddzielne szkoły, szpitale, sklepy, urzędy, ławki w parkach i parki, plaże, restauracje, boiska, place zabaw, zawody sportowe, miejsca w autobusach i pociągach, a nawet przystanki i kładki nad ulicami dla przechodniów. Czarnoskórym studentom medycyny zabroniono przeprowadzać sekcji zwłok zmarłych białych, a czarnoskórych wiernych wykluczono z białych Kościołów. Białym zaś zabraniano jeździć rowerami, uznając, że pojazd ten przeznaczony jest tylko dla służących, a więc czarnych”.
Nie ubiegał się, a został królem
Miasteczkiem rządzi (a raczej je terroryzuje ) Terre Blanche, samozwańczy przywódca skrajnego ugrupowania Burów – białego plemienia Afryki (jak sami się nazywali). „Choć nigdy nie piastował w Ventersdorpie żadnego urzędu ani nawet się o niego nie ubiegał, był w miasteczku królem”. Stanął na czele Afrykanerskiego Ruchu Oporu, by stworzyć państwo według własnych zasad – przede wszystkim z dala od rdzennych mieszkańców. Gnębieni czarnoskórzy sięgają po zemstę. (Sporo o działaniach Blanche’a pisze świetny reporter historyczny Adam Hochschild).
Nie było już niewinnych i winowajców
Wojciech Jagielski dotyka tematu mrocznych stron i rozczarowania rewolucją społeczną, która doprowadziła do zniesienia w RPA apartheidu. Jego upadek miał swoją mroczną stronę. Nie ma prostego podziału na prześladowców i ofiary: „Wszystko się rozmazywało, zaczynało blaknąć, szarzeć, świąteczne stawało się powszednim. Nie było już niewinnych i winowajców, zwycięzców i zwyciężonych. Opowiedzenie się za słuszną sprawą i po właściwej stronie, które kiedyś wymagało odwagi i siły, nie dawało się już więcej przeciwstawiać wierze w sprawę złą i trwaniu przy niej. A nawet zwyczajnemu tchórzostwu. Nie bardzo było więc jak obnosić się ze swoim męczeństwem, pamięcią o poświęceniach, męstwie i krzywdzie”.
Nie popierał, ale i się nie buntował
Jagielski jest w tej książce trochę pisarzem, trochę reporterem. Pisarzem – bo swojej opowieści nadaje artystyczną formę. Reporterem – bo odsłania mechanizmy rządzące tym kawałkiem rzeczywistości, który opisuje. Oto jak – literacko przepięknie – pokazuje, dzięki czemu maszyneria apartheidu funkcjonowała długie lata. Jego bohater „nie popierał apartheidu, ale i nie buntował się przeciwko niemu. Tak jak nie buntował się przeciwko jesiennym słotom czy temu, że zimą mrok zapada wcześnie. Nie lubił tego, ale nic nie można było na to poradzić. Nie walczył z tym, nawet nie próbował. Nie czuł takiej potrzeby, nie wierzył też, by utarty bieg rzeczy mógł się zmienić”.
Życie napisało gorzki ciąg dalszy tej książce. Polscy nacjonaliści, widzący w Blanche’m bohatera (na ich blogach przedstawiany jest jako „buntownik”, zabity przez „czarnych bandytów”), urządzali wycieczki do RPA. Z książką Jagielskiego w ręku szukali śladów swego idola. Podobnie jak niestety w przypadku Janusza Walusia.
Wojciech Jagielski, Wypalanie traw, wyd. Znak, Kraków 2012
8/10