„Wieśniakom z dnia na dzień nakazano noszenie kapci. Z różnych zakątków kraju nagle zniknęły, co do jednej, wszystkie plastikowe torby”. – W Rwandzie z każdym dniem robiło się ciszej i spokojniej – tak reporter opisuje kraj, który podniósł się z ludobójstwa, by wpaść w dyktaturę.
Anjan Sundaram, reporter, laureat m.in. Nagrody Reutersa szkoli rwandyjskich dziennikarzy w ramach międzynarodowych programów. I obserwuje ich dramat, gdy kraj stacza się w dyktaturę, gdy dziennikarstwo upada i zaczynają się prześladowania. „Nie wolno ci patrzeć i pisać. To zakazane” – słyszy od policjanta.
Jedną ze studentek Anjana była Agnes: teraz została skazana na 17 (!) lat więzienia za „pisanie – jak donosiła prokuratura – że niektórzy Rwandyjczycy są niezadowoleni z działań włodarzy kraju”. Książka jest zapisem represji (kończy ją wielostronicowa lista prześladowanych dziennikarzy), ale jest też studium osuwania się całego systemu w fałsz i bezsilność: „Zasłona fałszu, którą władze nakryły to społeczeństwo, miała mocny i gęsty splot”.
Czające się wszędzie państwo
Gdy prezydent każe zburzyć tradycyjne chaty, kryte strzechą, gdyż są symbolem zacofania, wielu mieszkańców natychmiast własnymi rękami niszczy swoje domy, narażając siebie i swoje dzieci na choroby i cierpienie. Reporter odwiedza mieszkańców zniszczonej wsi: „sami to zrobiliśmy (…) Natychmiast – odparł takim tonem, jakby uważał, że to pytanie w ogóle nie powinno zostać zadane. (…) Nasze chaty są zbyt prymitywne. A nasz kraj jest teraz krajem nowoczesnym. (…) Powiedział, że rozkaz przyszedł nagle, bez uprzedzenia. W ciągu kilku godzin wyprowadził z domu całą rodzinę i zerwał dach. W sposobie, w jaki o tym opowiadał, czuło się jakąś dumę”.
Jeden z bohaterów reportażu tak tłumaczy bezwolne poddawanie się dyktaturze: „W takim kraju jak nasz nie wiemy, gdzie kończy się państwo, a zaczynamy my. – Podniósł rękę nad głowę, jakby chciał wskazać czające się wszędzie państwo. – A skoro nie wiem, gdzie się zaczynam, nie jestem nic wart. Nie mam żadnych praw. Jak więc mam sądzić, że takie prawa ma ktoś inny? Jak szanować tego innego? W tym kraju nie wiemy nawet, czy istniejemy jako ludzie. Nie jesteśmy jednostkami, a jedynie narzędziami państwa”.
Świat woli nie widzieć
Zasłona fałszu, o której pisze Anjan, faktycznie jest mocna. Reporter wspomina „wycinki z dużych zagranicznych gazet. Były tam same pochwały Rwandy – artykuły o drogach, coraz lepszych statystykach gospodarczych, poparciu dla prezydenta wyrażanym przez ocalałych z ludobójstwa; i żadnych wzmianek o masakrach ani represjach”. Reporter przytacza historię, gdy prześladowany dziennikarz udał się do ambasady USA. Nie dostał tam jednak schronienia, lecz został wydany w ręce rwandyjskich władz.
Produkują strach
Wdzięczność ocalonych wobec prezydenta jest towarem na sprzedaż. W książce obserwujemy obchody rocznicowe wydarzeń z roku 1994. Tysiące zawodzących ludzi, ogarniętych zbiorową histerią, wzmacnianą przez widok przezroczystych trumien z kośćmi ofiar. Dzieci uczestniczące w tych uroczystościach ochrypły od płaczu. Tłum wył. „Po tych uroczystościach spodziewałem się czegoś innego – społecznego współczucia. Tymczasem widziałem jedynie przemoc. A za te imprezy – które zamiast leczyć zbiorowe rany, jedynie wzmagały traumę – odpowiedzialny był prezydent. (…) Co roku prezydent organizuje imprezę, podczas której na stadionie narodowym gromadzi tysiące ludzi. Pokazuje się im filmy o morderstwach i cały tłum wpada w zbiorowy traumatyczny szał. Prezydent zaś przypomina im wszystkim, że to właśnie on jest ich zbawcą”.
„To w takim miejscach produkują strach” – podsumowuje jeden z Rwandyjczyków.
(O sile rażenia polityki historycznej pisałam na przykładzie RPA tutaj).
Prezydent ogłosił…
Tymczasem prezydent nie był zbawcą. “Prezydent sprzeciwił się wejściu do kraju sił pokojowych ONZ po miesiącu mającej trwać sto dni masakry. Prezydent obawiał się, że siły pokojowe będą się mieszać do jego kampanii wojskowej i uniemożliwią mu przejecie władzy. A można było uniknąć zabójstwa tysięcy ludzi, nie licząc cywilów, których zamordowało prezydenckie wojsko”.
Bardzo gorzki reportaż, udowadniający, że cuda się nie zdarzają i że po ekstremalnej przemocy proces wracania do normalności będzie trwał pokoleniami.
A Anjan Suddaram na ostatnich stronach swojej książki pisze tak:
„Prezydent ogłosił, że w Rwandzie prasa jest wolna i dynamicznie się rozwija”.
Anjan Sundaram, Złe wieści. Ostatni niezależni dziennikarze w Rwandzie, Wyd. Czarne, Wołowiec, 2016
8/10