Konstanty Gebert napisał opus magnum. Ta obszerna książka omawia nie tylko kolejne historie ludobójstw, na jakie ludzkość skazuje sama siebie – niestety dość często i regularnie. To także wyczerpująca książka o historii samego terminu oraz o długoletnich próbach zdefiniowania, czym jest a czym nie jest ludobójstwo. Rozważania autora wiele wyjaśniają, wiele naświetlają, ale generalnie płynie z nich gorzki wniosek: świat widział/widzi i niewiele robił/robi.
O ludobójstwie w Rwandzie powstało wiele wyśmienitych książek, niektóre z nich opisałam na tym blogu. Teraz chciałabym zwrócić uwagę na kilka wybranych wątków, które najbardziej mnie zainteresowały.
Przed kolonializmem
Gebert sporo pisze o genezie tych zbrodni. Konflikt Tutsi – Hutu był bardzo złożony. Autor wraca do czasów przedkolonialnych:
„Jest oczywiście prawdą, że Tutsi już byli uprzywilejowani w ramach rwandyjskiej monarchii: należał do nich król i wielu wodzów. Ale w skomplikowanym systemie rwandyjskim istniały, obok monarchicznego, także inne hierarchie przywilejów, związane ze strukturami klanowymi czy obowiązkami wynikającymi z ubuhake [system świadczeń przymusowych wobec władcy], a przynależność do grupy uprzywilejowanej była otwarta. W istocie bowiem to nie tyle Tutsi byli uprzywilejowani, co ci, którzy akurat byli uprzywilejowani, zwani byli Tutsi”.
„W Rwandzie przedkolonialnej granice między obiema grupami – mającymi przypomnijmy, wspólną kulturę, język i religię – były płynne”.
Kolonializm
W ten złożony i nietypowy dla Europejczyków system społeczny przyszli kolonizatorzy, którzy znali tylko albo podział feudalny, albo rasowy. Uczynili oni z Tutsi grupę, która miała dostęp do władzy i edukacji (na ile, oczywiście, pozwala na to system kolonialny):
„Pod koniec panowania belgijskiego 43 z 45 wodzów regionów było Tutsi, a z 553 wodzów wzgórz – 549”. „Zniesiono autonomię hutyjskich obszarów na północnym wschodzie, a obowiązek ubuhake nałożono tylko na Hutu (…) Zmieniło to wielostronny charakter wzajemnych powiązań służebnych w zwykłą pańszczyznę, a z Hutu uczyniło chłopów pańszczyźnianych”.
„Hutu popadli w podwójną niewolę: Tutsich oraz białych, panujących nad jednymi i drugimi”.
Wcześniej było możliwe przejście z Hutu do Tutsi – „niezależnie od pochodzenia ludzie sukcesu raczej stawali się Tutsi, to znaczy przyjmowali ich tożsamość i sposób bycia. (…) Z czasem uroczystość przekształcenia Hutu w Tutsi zyskała specjalną nazwę: kwihutura (<odhucenie>) i obrzędowość. Jego odpowiednikiem była ceremonia gucupira – <utraty tutsyjskości>”.
Kolonizatorzy „bardzo pragnęli w sposób obiektywny przykrócić ten afrykański bałagan, w którym ktoś mógł raz być Hutu, a raz Tutsi. (…) Administracji kolonialnej chodziło przede wszystkim o to, by móc przydzielać obowiązki przypisane Hutu bez ryzyka popełnienia błędu”. Badania pseudonaukowe (kształtu czaszek czy nosa) nie przyniosły rezultatu. „W końcu administracja przyjęła rozwiązanie oportunistyczne: Tutsi to ci, których za Tutsi uznają sąsiedzi i/lub sama administracja oraz Kościół, i/lub którzy mieli ponad 179 cm wzrostu albo mieli dziesięć krów lub więcej”.
„Docieramy tu do samego sedna problemu z rasizmem. Jego konsekwencje są zawsze niemoralne i społecznie szkodliwe, a jeśli mu się pozwolić rozwijać – nieuchronnie zbrodnicze. Rasiści, nawet jeśli czasem uznają, że choć w części tak jest w istocie, uzasadniają to obiektywną koniecznością przeciwdziałania – jeszcze bardziej, w ich mniemaniu, szkodliwemu – mieszaniu ras. Rzecz w tym jednak, że rasy czyste istnieć mogą w psychologii jako toksyczny fantazmat, albo w socjologii jako społeczne jego konsekwencje – ale nie w biologii. Żadna biologiczna definicja odrębnych ras ludzkich nie wytrzymuje konfrontacji z rzeczywistością. W Rwandzie stwarzało to czasem sytuacje absurdalne, kiedy odmiennie klasyfikowano niekiedy rodzonych braci, ale wraz z klasyfikacją wprowadzono także dowody osobiste, ustalające raz na zawsze płynny dotąd status poszczególnych osób”.
Po kolonializmie
Oczywiście, problem konfliktu między Hutu i Tutsi nie został stworzony przez kolonizatorów, ani bezpośrednio kolonizatorzy nie wywołali ludobójstwa roku 1994. Problem się komplikował, eskalował, a na długo przed ludobójstwem w roku 1994 po dwóch stronach zginęły setki tysięcy osób (lata ’60 i ’70 XX wieku).
Jak żyć po ludobójstwie
Konstanty Gebert sporo też uwagi poświęca sposobowi, w jaki Rwanda próbuje rozliczyć zbrodnie.
Pisze o „bardzo surowej ustawie o divisionism – ten angielski neologizm oznacza dzielenie ludzi według pochodzenia – która zakazuje nie tylko liczenia Tutsi i Hutu, ale wręcz wspominania, że podział taki istnieje. Ma to sprzyjać budowie nowej rwandyjskiej tożsamości narodowej. W praktyce oznacza, że Tutsi często mają poczucie, że rząd (…) niemal nie dostrzega ich istnienia”.
Pisze też o początkowej fali samosądów. O tym, że najwięksi zbrodniarze stanęli przed międzynarodowym trybunałem ONZ w Arushy (Tanzania). Niestety tam zapadły jedynie 44 wyroki, bo rząd w Kigali zerwał współpracę. Sądy początkowo zasądzały karę śmierci. Potem kara ta została zniesiona. Do 2001 r. osądzono 6 tysięcy podejrzanych. To była kropla w morzu. Parlament w tym samym roku ustanowił 11 tysięcy trybunałów ludowych, które w ciągu dekady rozpatrzyły ponad milion spraw, by następnie zakończyć prace.
Sąd na trawie
Te trybunały (gaczacza) nawiązywały do tradycyjnego wymiaru sprawiedliwości. „Kiedy dochodziło do zatargu między dwoma mieszkańcami wzgórza – o krowę, o miedzę – wiejska społeczność zbierała się na polanie, na trawie (to właśnie oznacza nazwa gaczacza), wybierała spośród siebie nieskazitelnych: sędziów, oskarżycieli i obrońców. I zaczynała się publiczna rozprawa. Bez kodeksów, bez żmudnego zbierania dowodów, bez skomplikowanej procedury, jakiej przez wieki dorobiło się sądownictwo europejskie, które do Rwandy przyszło razem z belgijskimi kolonizatorami. I bez odwołania. Kilka godzin i było po sprawie. Sami ludzie pilnowali, by wyrok został wyegzekwowany, a sprawca po wykonaniu kary znów stawał się pełnoprawnym członkiem wspólnoty”.
Wydawałoby się, że znaleziono najlepsze rozwiązanie. Tymczasem dochodzenia wykazały, że tylko w ciągu dwóch zbadanych lat pracy gaczaczy ponad dwa i pół tysiąca świadków było zastraszanych, bitych a czasem dochodziło do morderstw. (Warto przypomnieć, że Rwanda w 30 lat po ludobójstwie boryka się z wewnętrznymi problemami z demokracją, co m.in. opisuję tu).
Boże, daj mi jakiś inny kraj
Gebert przytacza także wypowiedzi kobiet – ofiar, które nie wierzą w państwową ideę pojednania narodowego. Christine mówi: „Sprawa zamordowania mojego męża ciągle nie została wyjaśniona, ale zdobyłam o tym nowe informacje – ale się boję, że mnie za to zabiją. Lepiej już by było, gdyby tej gaczaczy nie było”. Esperance o pojednaniu mówi: „Serca w tym wszystkim nie ma – ale państwo kazało, więc trudno, trzeba”. Redempta: „Państwo mówi, żebym im wybaczyła, ale to niemożliwe. Oni tam sobie nauczają pojednania, ale to my obok tych morderców żyjemy!”. Clemence: „Ludobójstwo się nie skończyło: oni nas nadal zabijają słowami”.
Konstanty Gebert rozmawia z ocalałymi z ludobójstwa. Okazuje się, że przeczytanie książek Tochmana czy Hatzfelda nie uodparnia ani nie przygotowuje na kolejne relacje z Rwandy. Wciąż szokują i bolą. Jak słowa Cecile: „Nienawidziłam i siebie i wszystkich. Modliłam się: Boże, daj mi jakiś inny kraj”.
Nigdy więcej?
To długa – niestety (i nie piszę tak bynajmniej dlatego, że Gebertowi brakuje talentu pisarskiego) – książka o historii ludobójstw w wielu krajach tego świata. Na koniec wpisu o niej zostawiam bardzo gorzki cytat:
„Mantra Nigdy więcej już dawno przestała działać. Jak zauważył amerykański dziennikarz David Rieff, komentując wojnę w Bośni: <Nigdy więcej> znaczy tylko tyle, że nigdy więcej Niemcy nie będą zabijać Żydów w Europie w latach 40. XX wieku”.
Konstanty Gebert, Ostateczne rozwiązania. Ludobójcy i ich dzieło, Agora, Warszawa, 2022
8/10