Brawurowo napisana książka, mistrzostwo wojennego reportażu. Film widziałam wiele razy, znałam akcję na pamięć, a i tak czytałam do późna w nocy i serce mi waliło. Bardzo polecam!
Ale nie tylko jest to książka o amerykańskich chłopcach na wojnie, z emocjonującą akcją i strzelaniną.
Właściwie jest to mocny traktat antywojenny, pokazujący, jak dobre intencje potrafią zrobić piekło na ziemi.
Somalia, rok 1993. Amerykanie chcą aresztować najbliższych współpracowników bezwględnego dyktatora Aidida. „Pomocnicy Aidida organizowali demonstracje, a następnie strzelali do własnych zwolenników, aby oskarżyć ONZ o ludobójstwo. Aidid, chcac zwalczyć klany, doprowadził do klęski głodowej, zlecając porywanie i rekwirowanie dostaw z żywnością”. Amerykanie wysyłają do Mogadiszu najlepszych żołnierzy, by przeprowadzili błyskawiczną akcję porwania. Ale zanim pierwsi rangersi wylądują, już akcja zaczyna się sypać. W brutalnej bitwie zginęło kilkunastu Amerykanów i kilkuset Somalijczyków, w tym kobiety i dzieci.
Nie chcieli umierać
Co się stało? Zawiniła pycha. Bowden jak mantrę powtarza odczucia amerykańskich żołnierzy, którzy nie mogli „uwierzyć, że ktokolwiek z kolorowego motłochu w dole był w stanie ich zestrzelić”. Prezydent Clinton też bezradnie powtarza: ale jak mogło do tego dojść? No własnie tak. Neokolonialna pycha. „Większość rangersów to byli młodzi chłopcy, który dorastali w przekonaniu, że ich kraj jest największym mocarstwem na Ziemi”. Tymczasem „ludzie Aidida od razu poznali słaby punkt rangersów – nie chcieli umierać”.
Somalijczycy walczyli zupełnie inaczej. „Kobieta gwałtownie odwróciła się. Jedną ręką trzymając niemowlę, drugą wymierzyła w ich kierunku z pistoletu. Spalding natychmiast wystrzelił. Zanim upadła, w jej stronę poleciały jeszcze cztery kule. Miał nadzieję, że nie trafił niemowlęcia. Nie mógł jednak tego sprawdzić, bo ciężarówka cały czas była w ruchu. «Dlaczego matka robi takie rzeczy z dzieckiem na ręku?»”.
Bowden oddaje głos także Somalijczykom. Stara się z nimi rozmawiać, poznać ich punkt widzenia. O Yusufie, który kształcił się w USA, tak mówi: „Najbardziej dręczyła do świadomość, że Amerykanie mieli dobre intencje. Wiedział, że zdaniem jego przyjaciół z Karoliny Południowej, (…) misja w Somalii ma na celu zatrzymanie przelewu krwi i walkę z głodem. Nie mieli pojęcia, co ich żołnierze tak naprawdę robili w jego mieście. W jaki sposób krwawe napaści rangersów miały poprawić sytuację, która była skomplikowana od kiedy sięgał pamięcią. Wojna domowa zniszczyła wszelkie pozory starego porządku rzeczy. (…) Sam Yusuf czasem nie do końca wiedział, co się dzieje. Zatem jak Amerykanie, nawet mając od dyspozycji śmigłowce, naprowadzaną laserowo broń oraz oddziały szturmowe rangersów, zamierzali poprawić byt mieszkańców Somalii? Czy myśleli, że aresztowanie Aidida załatwi sprawę? Próbowali obalić klan, najstarszą i najbardziej skuteczną organizację utworzoną przez człowieka. Czy nie zdawali sobie sprawy, że każdy aresztowany przywódca miał synów, braci, kuzynów i bratanków, którzy mogli zająć jego miejsce? (…) A może Amerykanie spodziewali się, że w Somalii nagle zakwitnie pełnoprawna demokracja jeffersońska?”
Widok był okropny
Bowden pisze antywojenny prostest przeciwko własnemu krajowi. I chwała mu za to! Niestety, nikt nie jest wolny od stereotypów, więc i jemu zdarzają się fragmenty, w którym ponosi go wojenny zapał i pisząc o śmierci niewinnych ludzi, mówi: „Widok był niesamowity. Wystrzeliwane rakiety trzęsły ziemią w chwili wybuchu”.
Amerykański dziennikarz w epilogu do swojego reportażu dzieli się szerszą refleksją: otóż bitwa w Mogadiszu została celowo pogrzebana w wojskowych archiwach, nie podjęto nad nią większych rozważań. Zmieniła natomiast podejście i USA, i wspólnoty międzynarodowej do interwencji w Afryce. Skutkowało to m.in. tym, że „rząd Stanów Zjednoczonych (a także ONZ) przyglądał się biernie ludobójczym praktykom w Rwandzie i Zairze, gdzie zabito milion ludzi”.
Mark Bowden. Helikopter w ogniu, Mayfly, Warszawa 2011
9/10